Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/488

Ta strona została przepisana.

— Hm... tak pani sądzi, panno Tönnesen? Inne jest moje zdanie. Nie mam ochoty pochwalać lekkomyślności dlatego jeno, że jest większa i niebezpieczniejsza od tego, co dostrzegamy zwykle u bliźnich naszych. Wiem, że dziś, w czasie wybujałości uczuć rozum nie cieszy się uznaniem. Bohater współczesny, to postrzeleniec, co tłucze głową w ścianę, kręci kark i potyka się o własne nogi, a my zowiemy to poetycznie tragicznym jego losem. Uważamy za niegodne mężczyzny, by był ostrożny, używał we właściwy sposób oczu i uszu i namyślał się nim zacznie działać. To wszystko pozostawiamy z pogardą duszom kramarskim i kołtuńskim... Czyż nie tak?
— Drogą środka stąpaj śmiele, bo od innych lepsza wiele! — zadeklamowała panna Tönnesen — Wszak jest to pańska, prześliczna, ulubiona piosenka.
— Rzeczywiście, lubię ją! — zawołał pater gorąco — Uważam, że nader to pożyteczna zasada w czasach, gdy chorobliwie interesują nas jeno wyjątkowe osobniki. Mamy skłonność pielęgnować, ze szkodą spraw ogólno-ludzkich, najdrobniejsze owe szczególnostki, każdą manje hodować i wyolbrzymiać i to czysto z obawy, by nie być jako inni. Przejaw to bardzo zły. Każdy chce być czemś odrębnem, samoistnem, mieć, jak się mówi, własną cechę. Wszakże minęły czasy dogmatów! Kto nie chce uchodzić za zwierzę, musi mieć własny pogląd na wszystko pomiędzy ziemią a niebem, na własną rękę rozwikłać zagadkę bytu i głosić własnej fabrykacji naukę o Bogu, niebie i życiu zagrobowem.
— Jakiż zapał, pastorze. Zresztą nie sądź pan, że chcę bronić Hansteda. Pozwoliłam sobie jeno na