Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/512

Ta strona została przepisana.

ale przeistoczył się, wyszlachetniał i stopił w jedno z wielkiem, gorącem zarzewiem miłości bliźniego, tlejącem teraz w jego duszy i wypełniającem ją całą.
— Proszę się nie. obawiać! — rzekł, podchodząc do niej zwolna — Sądzę, przeciwnie, że Betty jest na najlepszej drodze do zupełnego ozdrowienia.
Miał poważny wyraz twarzy, w oczach zaś jego połyskał niejako odblask zaziemskiego światła, w które patrzył przed chwilą.
— A cóż z panią słychać, panno Tönnesen? — spytał po chwili.
— Ze mną? Dziękuję! Ot, tak sobie — odparła z nienaturalnem ożywieniem i zaczęła się wachlować, bo przystąpił tak blisko, że czuła oddech jego na twarzy — Mam apetyt, śpię dobrze, czuję się zdrową. Czegóż chcieć można jeszcze?
— Zaprawdę, małe ma pani wymagania, panno Tönnesen — zauważył — Nie pytam atoli o ciało pani.
— Acha? Racz pan tedy pozdrowić ode mnie Betty. Muszę wracać do domu, panie pastorze.
— Panno Tönnesen! — zawołał, gdy odeszła już parę kroków — Czy mógłbym przez chwilę pomówić z panią? Proszę pozwolić towarzyszyć sobie.
Stanęła, a pierś jej zafalowała.
— I owszem, ale tylko do furtki ogrodowej. Wie pan dobrze, że dbam o formy!
— W kilku słowach da się wyrazić, to co mam powiedzieć.
Uszli kilkanaście kroków wzdłuż wybrzeża, gdy Emanuel zaczął:
— Jak pani sądzi, panno Tönnesen, mnie się zdaje, że mamy jeszcze z sobą porachunki?