Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/520

Ta strona została przepisana.

Przybyli zdaleka, podróżowali dwa dni i jedną noc i siedzieli teraz oszołomieni zmęczeniem, obcy jacyś i dziwni w tem niezwykłem środowisku. Pochodzili z kresów Jutlandji, z zapadłej miejscowości nad samemi wrzosowiskami, gdzie życie płynie na twardej walce z jałowizną ziemi i surowością klimatu. Długiemi wieczorami w zimie, gdy burze szalały, kupili się wokół małej lampki, czytając sobie wzajem książki i pisma, dotyczące ruchu ludowego, a latem jeździli daleko, piaszczystemi drogami na zebrania związkowe i kościelne. Zawsze czuli się szczęśliwi, gdy mogli nasycić pożądanie oświecenia, obudzone w młodości przez sandingską uczelnię. W czasach atoli ostatnich niepokój ogarnął ich serca. Przede wszystkiem przeraził ich Wilhelm Pram swem namiętnem, a przekonywującem dowodzeniem. Przeczytawszy pierwszą jego mowę, zwalczającą objawienie słowa bożego w Biblji, nie mogli zasnąć, trapieni niespokojnemi myślami. Gorzej jeszcze podkopał ich poczciwą wiarę, niedługo potem, pastor Mogensen broszurą o piekle i karach wiekuistych. Przez trzy wieczory czytali jego słowa, nie będąc pewni, czy dobrze zrozumieli. Zadawali sobie wzajem pytanie, co zostaje z chrześcijaństwa, jeśli niema djabła, ani kary wiecznej, a przeto też nagrody wiekuistej, gdy nawet duchowni nie wiedzą nic, zdaje się, o życiu poza grobem, a wiara nie daje żadnej pewności odnośnie do rzeczy, których dostrzec nie można. Czemże jest tedy wiara? Zachwiało im się wszystko, a nie pomogło i to, że czytać przestali niebezpieczne słowa i przez czas pewien trzymali się zdala od zebrań. W osamotnieniu, w jakiem żyli, myśli nie dawały im spokoju i trapili się wątpliwościami, które wymagały ko-