Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/532

Ta strona została przepisana.

— Jakże się czujesz? Czy ci trochę lepiej? — spytała troskliwie, gładząc go po ramieniu.
— Dziękuję, już minęło. Czuję się dobrze.
— Nie chcę cię nudzić, Emanuelu, ale możebyś zjadł coś posilnego?
Uśmiechnął się zlekka.
— To zbyteczne, Betty. Duch boży podtrzyma mnie i sił doda.
W tej chwili stanęła w drzwiach służąca.
— Proszę pani! — rzekła.
Betty wstała żywo.
— Co się stało? Mów ciszej! Nie przeszkadzaj!
— Czy pani nie widziała dzieci?
— Nie. Są pewnie w ogrodzie.
— Niema ich. Nie możemy ich znaleźć.
— Poszukajcie dobrze obie i zatrzymajcie w pokoju. Niech siedzą cicho. Nie przeszkadzaj nam.
— Która godzina, Betty? — spytał, gdy doń wróciła.
— Dochodzi czwarta. Jeszcze masz trzy godziny do rozpoczęcia posiedzenia dyskusyjnego. Powiem ci otwarcie, mój drogi... nie bierz mi za złe... ale nie pójdę na zebranie. Nie mam odwagi... taka masa ludzi... za wiele by mnie to kosztowało...
Emanuel pogładził w milczeniu jej rękę.
— Powiedz mi co... pragnę, byś mi powiedział, o czem będziesz mówił dzisiaj, Emanuelu?
— Powiem to, czem mnie Bóg natchnie, nic więcej.
Odpowiedź ta zaniepokoiła panią Betty.
— Wszakżeby dobrze było namyśleć się trochę, może nawet porobić notatki. Nie nawykłeś przemawiać na tak wielkich zebraniach, wobec tylu osób.