Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/64

Ta strona została przepisana.

— To prawda, łaskawa pani — odrzekł, — czuję dobrze, że jestem człek niegodny. Proszę, burcz mnie pani... zasłużyłem na to w pełni. Jest to rodzaj choroby dziecięcej, którą należy wypędzić z organizmu. Wie pani niewątpliwie, co głoszą najnowsi prorocy. Oto nosimy w sobie wszyscy, dziedzictwem otrzymaną, gryzącą jak mole chorobę romantyzmu. Tak powiadają, a ojciec mój, lub matka musieli posiadać tego kapitału znacznie większy od innych ludzi zapas...
— Pańska matka?
— Tak! Ale mówmy o czem innem, łaskawa pani. Proszę nie zapominać, że miała mi pani coś powiedzieć.
Znaleźli się w szerokiej alei kasztanowej, stanowiącej zakończenie ogrodu, a przytykającej do pola. Roiło się tu od rozradowanych słońcem, metalicznie połyskujących szpaków. Uwijały się w koronach drzew, a z otwartych pól płynął wiew ciepły, przepojony zapachem ziemi i kiełkujących roślin. Pomiędzy dwoma drzewami znajdowała się ławka darniowa, przed którą zatrzymała się panna Ranghilda, mówiąc:
— Usiądźmyż na chwilę. Słońce tu tak mile dogrzewa.
Zmiotła kwastem woalu kilka suchych listków i usiadła w rogu. Emanuel stał przed nią, wsparty na parasolu, nie mając jakoś ochoty zająć miejsca.
Milczała chwilę, pochylona, z rękami splecionemi na kolanach, i patrzyła na końce swych trzewików. Potem rzekła, nie podnosząc głowy:
— Wspomniał pan przed chwilą matkę swoją... Otóż nie wiem, czym śniła, czy mi pan mówił, ale przypominam sobie, żeś pan był bardzo młody, gdyś stracił matkę...