Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/77

Ta strona została przepisana.

Dziś atoli słońce, czy też powiew wiosny dodał mu otuchy. Powiedział sobie, że nie może dłużej żyć tu jak dotąd i że sprawa musi zostać niezbędnie rozstrzygnięta. Uczuł potrzebę zdać sobie jasno sprawę ze swego stanowiska i postanowił uczynić poważny, a ostatni krok zmierzający do złamania oporu, z jakim się tutaj spotkał. Chciał poznać tych ludzi sercem i przezto znaleźć dostęp do ich serc.

Po o raz pierwszy zjawił się Emanuel w Skibberupie bez rytualnych szat kapłańskich, a jego widok w całej wsi wywołał wielkie wrażenie. Pogoda, ciepło i niedziela sprawiły, że cała ludność wyległa na ulice. Nawet starcy i kalecy opuścili zapiecki i grzali się w słońcu, siedząc na progach. Komornicy wraz z żonami krzątali się w ogródkach przylegających do domostw.
Niewielu jednak mężczyzn, a także kilka zaledwo kobiet pozdrowiło kapelana, mimo że wszyscy podnieśli od roboty głowy i wiedli za nim oczyma długo. W progu niskiej chaty stał mężczyzna bez surduta, w koszuli biało-niebieskiej, z dzieckiem na ręku. Był to ów wysoki, brodaty człowiek, przywodzący rozkopywaniu śniegu, który tak serdecznie powitał Emanuela onego wieczoru, kiedy jechał do chorej dziewczyny. Uniósł teraz zlekka jeno kapelusza, a gdy jednocześnie dziecko zakwiliło, powiedział ze śmiechem tak głośno, że kapelan musiał dosłyszeć:
— Nie bój się, smarkulo! To nic, to tylko nasz młody dobrodziej...!