Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/110

Ta strona została uwierzytelniona.

i że w żadnym razie nie potrafi wypisać Jackowi akuratnie tego wszystkiego, coby pragnęła wypisać, więc natroskała się okrutnie, więc, szukając niewieścim sposobem ulgi w strapieniu, dała znów folgę łzom.
A tymczasem ściemniło się, przed gankiem, zabrzękły dzwonki od sanek i pan Pągowski powrócił z gośćmi. W pokojach służba pozapalała wszędy światła, gdyż ciemność się zwiększała. Dziewczyna otarła łzy i weszła do gościnnej komnaty z pewną obawą, że wszyscy poznają zaraz, iż płakała — i Bóg wie co pomyślą, albo też będą ją dręczyli pytaniami. Lecz w komnacie był tylko pan Pągowski i pan Grothus, bez pana Cypryanowicza, o którego też, chcąc odwrócić od siebie uwagę, poczęła zaraz wypytywać.
— Poszedł do syna i do Bukojemskich — odpowiedział pan Pągowski — ale już w drodze uspokoiłem go, że nic się złego nie stało.
Poczem popatrzył na nią uważnie, ale jego posępna zwykle twarz i siwe surowe oczy rozbłysły jakąś wyjątkową dobrocią. Zbliżywszy się, położył rękę na jasnych włosach dziewczyny i rzekł:
— A i ty niepotrzebnie się frasujesz. Za parę dni będą wszyscy zdrowi. No, no! dość tego! Winniśmy im wdzięczność — prawda! — i dlatego się za nimi ująłem, ale w rzeczy to przecie ludzie obcy i dość mizernej kondycyi.
— Mizernej kondycyi? — powtórzyła jak echo, dlatego tylko, aby coś powiedzieć.
— A tak, bo Bukojemscy hołysze, a Cypryanowicz homo novus. Wreszcie, co mi tam! Pojadą sobie i będzie spokój po dawnemu.
Panna Sienińska pomyślała sobie, że będzie nawet zawiele spokoju, gdy zostaną tylko we troje w Bełczączce, ale nie wypowiedziała głośno tej myśli.