Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gorzej go skarcił opiekun. Ale przyznaję waszmość panu, że nie postąpiliśmy sprawiedliwie i myślę, że należy mu się jakowaś pociecha...
— On też pewnie rad ją z rąk waćpanny przyjmie.
A dziewczyna potrząsnęła swą złotą główką na znak przeczenia.
— Ej nie — odrzekła ze smutnym uśmiechem, już on się na nas na wieki rozgniewał...
Cypryanowicz popatrzył na nią prawdziwie dobrym, ojcowskim wzrokiem:
— Ktoby się tam na ciebie, wdzięczny kwiatuszku, potrafił na wieki rozgniewać.
— O! on potrafi!... Ale co do pociechy, to byłaby dla niego najlepsza, gdybyś waszmość pan sam mu powiedział, że urazy do niego nie masz i że niewinność jego widzisz. Wtedyby już i opiekun musiał mu jakąś sprawiedliwość wyrządzić, a ta mu się od nas należy.
— Widzę, że waćpanna nie była tak znów bardzo dla niego ostra, skoro się teraz za nim z takiem gorącem sercem ujmujesz.
— Bo mam wyrzuty sumienia i że nie chcę niczyjej krzywdy, i że on jest sam na świecie, i że jest bardzo, bardzo ubogi.
— Tedy powiem waćpannie, żem to już sobie w duszy postanowił. Waćpanny opiekun, jako gościnny sąsiad, zapowiedział mi, że mnie nie puści, póki mi się syn nie wygoi, ale i Stacha, i Bukojemskich możnaby choćby jutro zabrać do domu. Przedtem jednak z pewnością będę i u pana Taczewskiego, i u księdza Woynowskiego, a to nie przez żadną dobroć, ale przez zrozumienie, że im się to ode mnie należy. Jać nie mówię, że jestem zły, jeno tak myślę, że jeśli tu kto jest naprawdę dobry, to nie ja, ale waćpanna. Nie przecz!