Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/300

Ta strona została uwierzytelniona.

— A co mnie po jej róźowości?! — rzekł ksiądz — ale że dzionek piękny, to prawda.
Jakoż pogoda była istotnie cudna, a ranek świeży, rosisty. Pojedyńcze krople na igłach sosen błyszczały tęczą jak dyamenty. Wnętrze lasu było jasne od leszczyny, przetykanej promieńmi rannego słońca. W głębinach gwizdały wesoło wiwilgi. Naokół pachniało igliwiem — i cała ziemia zdawała się radować słońcu i powietrznemu błękitowi bez chmurki.
Tak, posuwając się naprzód, dotarli nareszcie do owej smolarni, przy której Bukojemscy pojmali niedawno Marcyana Krzepeckiego. Obawy jednakże, że w tem miejscu będzie urządzona jakaś zasadzka, okazały się płonne. Wedle studni stało tylko dwa wózki chłopskie ładowne smołą i zaprzężone w liche konięta ze łbami poukrywanemi w torbach z obrokiem. Woźnice stali obok koni, pożywiając się chlebem i serem, ale na widok okazałego orszaku pochowali żywność i na pytanie, czy nie widzieli zbrojnych ludzi, odrzekli, że od rana czekał tu jakiś jeździec, który przed chwilą, ujrzawszy zdala orszak, puścił się co koń wyskoczy w przeciwną stronę. Wiadomość ta zaniepokoiła pana Serafina, sądził bowiem, że był to człowiek wysłany na zwiady przez Krzepeckich. Więc jako dowódca podwoił baczność. Dwom pachołkom kazał zjechać na boki, aby zbadać bór, ciągnący się po obu stronach gościńca, dwóch wysłał naprzód z rozkazem, aby, jeśli dostrzegą jakowąś kupę zbrojną, dali ognia z bandoletów i wracali co najśpieszniej ku wozom. Upłynęła jednak godzina bez żadnego alarmu. Orszak posuwał się wolno naprzód, pilnie spoglądając przed się, za się i na boki, ale w boru było cicho. Fiukały tylko wciąż wiwilgi, a tu i owdzie odzywało się pukanie pracowitych kowalików leśnych, dzięciołów. Wysunęli się wreszcie na