Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wołodyjowski leci! Wołodyjowski! patrz waść! tam! tam!
— Widzę! — wołał pan Zagłoba. — Już go dopadł! Już się biją! Raz! dwa! dalejże po nim! Widzę doskonale! Ocho, już! To gracz, niech go las ogarnie!
Istotnie w drugiem złożeniu bluźnierca padł na ziemię, jak gromem rażony — i padł głową ku swoim, na złą im wróżbę.
A wtem wyskoczył drugi, ubrany w czerwony kontusz, zdarty z jakiegoś szlachcica. Dopadł on pana Wołodyjowskiego trochę z boku, ale koń mu w chwili samego cięcia utknął. Pan Wołodyjowski zaś zwrócił się i wtedy to można było poznać mistrza, bo dłonią tylko samą poruszył, robiąc ruch tak lekki i miękki, że prawie niewidoczny, a jednak szabla zaporożca furknęła w górę, pan Wołodyjowski zaś za kark go ucapił i porwał wraz z koniem ku swoim.
— Braty rydnyje, spasajte! — wołał jeniec.
Ale oporu nie dawał, wiedząc, że w razie najmniejszego, szablą będzie natychmiast przeszyty — jeszcze konia piętami bił, by podążał — i tak go wiódł pan Wołodyjowski, jak wilk kozę.
Sypnęło się na ten widok z obu stron po kilkunastu wojownika, bo więcej na wązkiej grobli nie mogło się pomieścić. Przypadali tedy do siebie pojedyńczo. Mąż zwierał się z mężem, koń z koniem, szabla z szablą i był to cudny widok tego szeregu pojedynków, na które oba wojska patrzyły z największą ciekawością, wróżąc sobie z nich o dalszem powodzeniu. Poranne słońce świeciło nad walczącymi, a powietrze tak było przeźroczyste, że prawie twarze można było z obu stron odróżnić. Myślałby kto, patrząc zdala, że to