Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/053

Ta strona została uwierzytelniona.

— O Boże! Boże! — jęknął pan Longinus, składając jak do modlitwy ręce.
— Tak samo mógłby jego inflancką kobyłę mianować — mruknął Zagłoba.
— No, a podjazd? — spytał pan Wołodyjowski.
— Jedziemy, nie mieszkając — odpowiedział pan Skrzetuski.
— Siła kazał książę ludzi wziąć?
— Jedną kozacką, drugą wołoską chorągiew, razem pięciuset ludzi.
— Hej, to wyprawa, nie podjazd, ale kiedy tak, to czas nam w drogę.
— W drogę, w drogę! — powtórzył pan Zagłoba. — Może też Bóg nam dopomoże, że wieści jakowej zasięgniem.
W dwie godziny później, równo z zachodem słońca, czterej przyjaciele wyjeżdżali z Czołhańskiego kamienia ku południowi, prawie zaś jednocześnie opuszczał obóz wraz ze swymi ludźmi pan strażnik koronny. Patrzyło na ten odjazd mnóstwo rycerstwa z pod różnych chorągwi, nie szczędząc okrzyków i urągań; oficerowie cisnęli się koło pana Kuszla, któren opowiadał, z jakich przyczyn pan strażnik został wypędzony i jak się to odbyło.
— Ja mu nosiłem rozkaz księcia — mówił pan Kuszel — i wierzajcie waszmościowie, iż periculosa to była misya, bo gdy go wyczytał, począł tak ryczeć, jak wół, gdy go żelazem cechują. Na mnie się też do nadziaka porwał, dziw, iż nie uderzył, ale zdaje się, iż przez okno ujrzał Niemców pana Koryckiego, otaczających kwaterę, i moich dragonów z bandoletami w ręku. Dopiero wziął krzyczeć: „Dobrze! dobrze! odejdę, kiedy