Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

Przez czas jakiś jechali w milczeniu, poglądając po tłumach, słuchając zgiełku i krzyków: „Tatary! Tatary!“ W jednem miejscu ujrzeli straszny widok rozdzieranego na sztuki człowieka, którego tłum o szpiegostwo posądził — dzwony biły ciągle.
— Czy orda prędko tu stanie? — spytał Zagłoba.
— Licho ją wie, może dziś jeszcze. To miasto nie będzie się długo bronić, bo nie wytrzyma. Chmielnicki idzie w dwieście tysięcy kozaków, prócz Tatarów.
— Kaput! — odpowiedział szlachcic. — Lepiej nam było jechać dalej na złamanie szyi. Poco my tyle zwycięstw odnieśli?
— Nad kim?
— Nad Krzywonosem, nad Bohunem, dyabeł wie nie nad kim!
— Ale — rzekł Kuszel i zwróciwszy się do Skrzetuskiego, pytał cichym głosem: A ciebie Janie w niczemże Bóg nie pocieszył? nie znalazłeś tego, czegoś szukał? nie dowiedziałeś się przynajmniej czego?
— Nie czas o tem myśleć — zawołał Skrzetuski. — Co ja znaczę i moje sprawy wobec tego, co się stało. Wszystko marność i marność, a na końcu śmierć.
— Tak i mnie się widzi, że cały świat niedługo zginie — rzekł Kuszel.
Tymczasem dojechali do kościoła Bernardynów, którego wnętrze pałało światłem. Tłumy niezmierne stały przed kościołem, ale nie mogły się do środka dostać, bo sznur halebardników zamykał wejście, puszczając tylko znaczniejszych, starszyznę wojskową.
Skrzetuski kazał drugi sznur wyciągnąć swoim ludziom.