Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/317

Ta strona została uwierzytelniona.

Rzędzian począł wołać, ile mu sił w piersiach starczyło:
— Bo-hun! Bo-hun! Bywaj wiedźmo! bywaj! Bohun! Bohun!
Zatrzymali konie i stali przez czas jakiś w milczeniu, poczem pachołek znów jął wołać:
— Bohun! Bohun!
Zdala doszło szczekanie psów.
— Bohun! Bohun!...
Na lewym zrębie lasu, na który padały czerwone i złote promienie słońca, poczęły szeleścić gęste krzewy głogu i dzikiej śliwiny i po chwili ukazała się, niemal na samym szczycie stoku, jakaś postać ludzka, która, przechyliwszy się i przykrywszy ręką oczy, wpatrywała się pilnie w przybyłych.
— To Horpyna! — rzekł Rzędzian, i zwinąwszy dłonie koło ust, począł po raz trzeci wołać:
— Bohun! Bohun!
Horpyna poczęła schodzić i idąc, wyginała się w tył dla równowagi Szła szybko, a za nią toczył się jakiś mały, krępy człowieczek, z długą turecką rusznicą w ręku; krze łamały się pod potężnemi stopami wiedźmy, kamienie spadały z pod nich, hucząc, na dno jaru i tak przechylona, w czerwonych blaskach, wydawała się istotnie jakąś olbrzymią, nadprzyrodzoną istotą.
— Kto wy? — rzekła wielkim głosem, stanąwszy na dnie.
— Jak się masz, basetlo? — rzekł Rzędzian, któremu na widok ludzi, nie duchów, wróciła cała zwykła flegma.
— Ty, sługa Bohunów? ty! poznaję cię! Ty mały! a ci, co za jedni?