Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

To taki charakter. I zrozumie szanowny pan, dlaczego go tak cenimy. On, zdaje się, coś teraz pisze i liczy, że z tego opędzi koszta urządzenia. Może być. Teraz jego nazwisko dużo znaczy.
— Gruszki na wierzbie! — rzekł pan Zawiłowski. — Mówisz pan, że jego nazwisko dużo znaczy? — proszę!... Ale to gruszki na wierzbie!
— Niekoniecznie — tylko, że to nie przyjdzie prędko.
— To z wami robił ceremonie, boście mu obcy, ale ja krewny.
Połaniecki potrząsnął głową:
— My mu obcy, ale dawniejsi znajomi od pana — i znamy go lepiej.
Pan Zawiłowski, nieprzywykły, żeby mu się ktokolwiek sprzeciwiał, począł ruszać swymi białymi wąsami i sapać z niezadowolenia. Pierwszy też raz w życiu przyszło mu biedzić się o to, czy ktoś, komu on chce dać pieniędzy, raczy je przyjąć. Razem go to dziwiło, podobało mu się i gniewało go. Przypomniał sobie teraz to, o czem Połanieckiemu nie wspominał, ile to razy płacił był weksle za ojca młodego człowieka — i jakie weksle! A oto jabłko padło tak daleko od jabłoni, że teraz był nowy i niespodziewany kłopot.
— No — rzekł po chwili — może to Bóg miłosierny daje, że młodsze pokolenia tak się zmieniają, bo dyabłu do nich: ani przystąp!...
Tu twarz rozjaśniła mu się nagle ogromnie poczciwą radością. Niewyczerpany optymizm, leżący na dnie