Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.
—   151   —

Zapadła głęboka noc, a z nią razem przyszedł i dojmujący chłód. W szeregach rozległo się parskanie koni, a przeskok od dziennego upału do zimna był tak mocny, że skóry rumaków poczęły dymić i oddział jechał, jak we mgle. Staś pochylił się z za Idrysa ku Nel i zapytał:
— Nie zimno ci?
— Nie — odpowiedziała dziewczynka — ale… już nas nikt nie obroni…
I łzy stłumiły dalsze jej słowa.
Staś nie znalazł tym razem dla niej żadnej pociechy, bo i sam był przekonany, że niemasz dla nich ratunku. Oto wjechali w krainę nędzy, głodu, zwierzęcych okrucieństw i krwi. Byli jak dwa listki marne wśród burzy, która niosła śmierć i zniszczenie, nie tylko pojedyńczym głowom ludzkim, ale całym grodom i całym plemionom. Jakaż ręka mogła wyrwać z niej i ocalić dwoje małych, bezbronnych dzieci?
Księżyc wytoczył się wysoko na niebo i zmienił jakby w srebrne pióra gałązki mimoz i akacyi. W gęstych dżunglach rozlegał się tu i ówdzie przeraźliwy, a zarazem jakby radosny, śmiech hyen, które w tej krwawej krainie znajdowały aż nadto ludzkich trupów. Kiedy niekiedy oddział, wiodący karawanę, spotykał się z innymi patrolami i zamieniał z nimi umówione hasło. Przybyli wreszcie do wzgórz nadbrzeżnych i długim wąwozem dotarli do Nilu. Ludzie, konie i wielbłądy weszli na szerokie i płaskie dahabije i wkrótce ciężkie wiosła jęły miarowym ruchem rozbijać i łamać gładką toń rzeki, usianą dyamentami gwiazd.