Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

się, że jego wąskie, bladawe usta mogą tak wiecznie milczeć, jak milczą usta posągów. Przybrany był w długi, ciemnoorzechowy surdut i w czarne pończochy, co czyniło go podobnym do Anglika, a nawet do angielskiego księdza.
Wszedłszy, wniósł z sobą jakby zamróz, co odczuli zupełnie wyraźnie zarówno Cywiński i Marek, jak i oficerowie francuscy. Przyczem nie spojrzał na nikogo i, wydawszy ciche polecenie służącemu, wydobył z kieszeni książeczkę i począł w niej coś notować.
Oficerowie wzięli go widocznie za Anglika i przypatrywali mu się bacznie, robiąc jednocześnie do siebie pocieszne miny. W chwilę później, huzar kichnął rozgłośnie, a pozostali wybuchnęli śmiechem.
— Dostałem naraz kataru! — zawołał huzar. — Hej tam! Jeszcze butelkę wina. Trzeba się rozgrzać. Czy czujecie, jak tu nagle ochłodło?
— Brr! Czujemy, czujemy! — odpowiedział oficer od grenadjerów. — Pamiętacie Alpy! Nie zimniej było na świętym Bernardzie.
— Który oto przyszedł widocznie z wizytą do św. Antoniego.
— Z bryłą lodu w kapturze.
— Albo w żołądku.
— I oziębił nam trattorję.
— Do djabła! Zgasła mi fajka.
— Zapewne zmarzł w niej ogień.
— Święty Bernardzie, zmiłuj się nad nami!
Ostatnie słowa zwrócone były już wprost do