Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

strzeni wydawał się, jak zabłąkany. Przez chwilę biegł truchtem, w milczeniu, a następnie wpadłszy na jeden z tropów, któremi popstrzone było całe pole, począł poszczekiwać, a raczej skamlać, zarazem namiętnie i frasobliwie.
Cywiński spuścił róg, oddechnął głęboko i rzekł:
— To Surmacz... Jucha mydli oczy, bo wie, że goni starym tropem, ale chce pokazać, że taki gorliwy. Pies to ci czasem tak łże, jak człowiek.
I począł się śmiać wesoło.
A Marek Kwiatkowski, który miał w duszy trochę melancholji, a jeszcze bardziej wmawiał w siebie rozmaite poetyczne smutki, pomyślał;
— Szczęśliwy ten Cywiński! Wczoraj składał przysięgę lubej, jutro może zginąć, a dziś śmieje się z psa. Ale on sam zawsze żyje dniem dzisiejszym.
Tymczasem inne ogary poczęły wysuwać się z boru, ale te nie chciały widocznie nikomu „mydlić oczu“, albowiem zbliżyły się cicho, potrząsając uszami i nie trzymając nosów przy ziemi.
Dwaj młodzieńcy ruszyli ku wsi i przez jakiś czas szli w milczeniu. Po chwili Marek zapytał:
— Gdzie jest twój koń?
— W stajni u ekonoma. Nie chciałem zajeżdżać do pałacu, bom widział, że tam zastanę te panie z Leżnicy.
— A teraz pójdziesz ze mną?
— Jakże? w lisiurze i w długich butach? Ani sposób! Prócz tego powiem ci, że Kajetan, jak Kajetan, ale patrzeć na tę starą, malowaną kukłę, twojego stryja, nie! Wolę jechać do domu.