Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

ściły się srebrem grupy cyprysów, a w szeregach rozbłysły lufy karabinów i ostre kanty bagnetów. Z mroku wychyliły się nagle twarze żołnierzy, niby groźne jak sto djabłów, wąsate, twarde, a takie zarazem swoje, takie znajome, tak bliskie, że obok dumy, pierś chłopca napełniła się niezmierną miłością. Z nimi żyć, z nimi chadzać ramię przy ramieniu dniem i nocą, z nimi cierpieć, z nimi umierać! Markowi nigdy nie było tak dobrze w życiu, jak w tej chwili. Uczuł taką ulgę, jaką uczuwa człowiek, który po długiej podróży i długich niepokojach odnajduje dom i spokój. Przyszła nań wreszcie potrzeba wyładowania tej dumy, radości i kochania. Chciało mu się, oto, rzucić na szyję tego polskiego kaprala, który maszerował obok niego, i rozpłakać się na jego piersiach, a potem pytać i pytać wszystkich o ich życie, o ich dolę, o ich troski i trudy, o ich żołnierską biedę, ale ponieważ nie wiedział, czy wolno mówić w szeregach, a czuł się już żołnierzem do szpiku kości, przeto hamował serce, hamował łzy, hamował język i maszerował wciąż grenadjerskim krokiem:
— Raz, dwa! raz dwa!
Przed samą Imolą trafili na szyldwachów. Żołnierz, stojący jak słup na środku drogi, pochylił do ataku karabin i zawołał silnym głosem, który wśród ciszy nocnej rozgrzmiał jak sroga groźba:
— Kto idzie?
— Wiara.
— Hasło?
— Racławice.