Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

— Takich-że to młodzianków macie w szeregach?
— To żołnierz ochotnik, eminencjo, który kilka dni temu zaciągnął się do legjonu.
Na to kardynał uśmiechnął się z niewysłowioną dobrocią i odpowiedział po włosku:
— Jest żołnierzem, ale zaprawdę mógłby być i cherubinem...
Marek stał wciąż wyprostowany, nieruchomy, tylko pod spojrzeniem tych mądrych i dobrych oczu twarz zapłoniła mu się jak róża.
A kardynał rzekł jeszcze, jakby ze smutkiem:
— Musi zaś krew rozlewać...
Poczem wszedł przez otwarte drzwi do pałacu, ale, przechodząc, podniósł dłoń wgórę i uczynił nad młodym żołnierzem znak krzyża.
Dąbrowski udał się za nim, Marek jednak usłyszał jeszcze, jak mówił po francusku do kardynała:
— To dziecko z dobrego domu...
Nie było to jednak ostatnie spotkanie Marka z przyszłym Piusem VII. Kardynał pokochał był szczerze Dąbrowskiego i jego oficerów, którzy prawie wszyscy umieli po łacinie — i przedewszystkiem tych polskich żołnierzy wąsatych, groźnych, pozornie strasznych, a tak dobrotliwych, że po kwaterach małe Włoszęta właziły im nietylko na kolana, ale i na karki. Nie mógł się też oddziwić, że ta legja, że ci sami żołnierze, którzy służą bezbożnej rewolucji, obalają książąt i królików włoskich, a za parę dni mają ruszyć na Rzym, chodzą na msze i na nieszpory, spowiadają się po polsku