Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.
—   101   —

kiego brzeźniaka doszedł ich jakiś dziwny głos, podobny jakby do chrapania, a jednocześnie nad wierzchołkami brzózek i liwiny, ukazał się na tle zorzy spory szary ptak, lecący w prostej linii ku zaroślom po drugiej stronie łąki.
— Słonki! — zawołał Krzycki.
I skoczył naprzód.
A Groński, podążając za nim, myślał:
— Ten nie czytał zapewne Nietzschego, a jednak w jego żyłach płynie razem z krwią jakieś szlacheckie nadczłowieczeństwo. Gdyby mu ktoś uwiódł jego siostrę, strzeliłby mu w łeb, jak psu, ale ponieważ chodzi o wiejską dziewczynę, więc ani się zatroska.
Poczem ustawili się obaj na skraju brzeźniaka. Czas jakiś trwała zupełna cisza, poczem dziwny głos rozległ się powtórnie nad ich głowami i ukazała się druga słonka. Groński strzelił i chybił; Krzycki poprawił — i widać było, jak zniżonym lotem zapadała w dalsze zarośla. Biały pies zamajaczył przez chwilę w mroku krzaków i niebawem wrócił, niosąc zabitego ptaka w pysku.
— Była już postrzelona — ozwał się Krzycki — to pan zabił.
A Groński odpowiedział: