Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/235

Ta strona została uwierzytelniona.
—   227   —

— Nie — odpowiedział — myślę, że nie zawsze. Ale wtedy może ciągle tęsknią, same nie wiedząc za czem, i czują wieczną pustkę w życiu.
I tu, jakby mimo jego woli, poczęła przemawiać jego ustami szczera poezya młodości i uczucia:
— Pani nazwała się ptakiem przelotnym — mówił. — Kochanie to także ptak — tylko nie przelotny, lecz chyba raczej przylotny... Bo nadleci niespodzianie gdzieś zdala, z za gór, z za mórz, zagnieździ się w sercu i poczyna śpiewać taką pieśń, że człowiek, słuchając jej chciałby zamknąć oczy i nie zbudzić się nigdy.
I tak mówiąc, aż pobladł ze wzruszenia. Przez chwilę targała nim jak wicher chęć, by zeskoczyć z konia, objąć ramionami nogi dziewczyny i zawołać: »Tyś jest to kochanie, więc nie odlatuj, mój ptaku drogi!« Ale równocześnie chwycił go ogromny lęk przed tą chwilą — i przed tą nocą, któraby go ogarnęła, gdyby jego prośba okazała się daremną.
Więc tylko odkrył głowę, jakby chcąc odsłonić rozpalone czoło. Długą ciszę, jaka między nimi zapadła, przerywało tylko parskanie koni, które szły teraz stępa, roniąc z pod wędzideł białą pianę.