Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.
—   107   —

wadził tego pana Ananasa, i będę go przechowywał w różowej wacie, ale pod warunkiem, że Polusia będzie mi choć trochę wdzięczna.
— Ja jestem wdzięczna — odpowiedziała z rozdrażnieniem dziewczyna.
— A oto dowody — rzekł Świdwicki, pokazując rysę na wierzchu dłoni. — Kotby lepiej nie zadrapał. Ale byle na Polusię popatrzeć, to zgadzam się i na to. Na przyszły raz znajdą się i cukierki.
— Do widzenia.
— Do widzenia — jak najczęściej.
Dziewczyna wzięła doniczkę z kwiatami i wyszła. Wówczas Świdwicki wsadził ręce w kieszenie i począł przypatrywać się Laskowiczowi tak, jakby miał przed sobą, nie człowieka, ale jakieś osobliwe zwierzę. Laskowicz patrzył także na niego i przez tę krotką chwilę zdążyli się sobie wzajem niepodobać.
Wreszcie Świdwicki począł pytać:
— A szanowny pan dobrodziej z jakiej partyi: socyalistów, anarchistów, czy bandytów? Proszę! bez ceremonii! — O nazwisko nie pytam, ale trzeba się jakoś poznać.
— Należę do Polskiej partyi socyalistycznej — odpowiedział z pewną dumą student.