Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.
—   110   —

był zmęczony, czczy i wyczerpany strasznemi wrażeniami dzisiejszego poranku, więc nagle zachwiał się na nogach, zbladł jak trup i byłby padł na ziemię, gdyby w pobliżu nie stało krzesło, na które obsunął się ciężko, jak martwy.
— Co to jest? Co u dyabła panu jest? — zawołał Świdwicki.
I począł go ratować. Wylał z butelki jakąś resztkę koniaku i zmusił go do wypicia, a następnie, podniósł go z krzesła, poprowadził do drugiego pokoju i prawie przemocą położył na własnem łóżku.
— Co u dyabła! powtórzył: jak się pan czujesz?
— Lepiej! — odpowiedział Laskowicz.
Świdwicki spojrzał na zegarek.
— Za dziesięć minut powinna przyjść baba, która mi usługuje. Każę ci przynieść jeść. Tymczasem leż spokojnie.
Laskowicz posłuchał tej rady, gdyż nie mógł inaczej. Leżąc jednak, marszczył przez jakiś czas czoło i widocznie pracował myślą, poczem rzekł:
— Ten król... o którego pan pytał — jest... głodny!
— A niech go dyabli wezmą! — odpowiedział