Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/292

Ta strona została uwierzytelniona.
—   284   —

sejm wróbli tak, że liście i kwiaty aż trzęsły się od świegotu.
Dziewczyna śledziła przez jakiś czas rozbawionemi oczyma drobne, ruchliwe ptaki, poczem uwagę jej zwróciło całkiem co innego: oto na chodniku przed domem, na środku ulicy, a nawet i na chodniku po przeciwnej stronie, poczęły się zbierać i zatrzymywać gromadki ludzi, które podnosząc głowy, przypatrywały się pilnie oknom mieszkania Hanki.
Jacyś nędznie przybrani ludzie rozmawiali ze stróżem stojącym przed bramą, widocznie go o coś wypytując. Gromadki stawały się co chwila liczniejsze i wraz z przechodniami, których zatrzymywała ciekawość, zmieniły się w tłum, wynoszący kilkaset głów. Marynia odskoczyła od okna.
— Patrzcie — zawołała — co się dzieje na ulicy. Oj! Oj!... może to moi biedni przychodzą mi z góry dziękować? Co ja zrobię, jeśli tu przyjdą, co im odpowiem?... Nie potrafię nigdy... Chodźcie, zobaczcie!
I tak mówiąc, pociągnęła siostrę i Hankę do okna. Trzy młode głowy wychyliły się na ulicę, ale w tejże chwili stała się rzecz niepojęta. Jakiś obdarty wyrostek wydobył z kieszeni kamień