Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/294

Ta strona została uwierzytelniona.
—   286   —

dywany, kotary i na wszystko, co im popadło w ręce. W mieszkaniu zapanowała orgia zniszczenia. Pokoje napełniły się czadem potu i wódki. Motłoch szalał, łamał, rozbijał, kradł. Na ulicy, pod oknami, utworzyły się stosy potrzaskanych mebli. Wyrzucono nawet fortepian. Wreszcie jakiś drab, z ospowatą twarzą, chwycił skrzypce Maryni i zamachnął się, chcąc je zdruzgotać o mur.
Lecz ona poskoczyła im na ratunek i chwyciła go obu rękami za pięść:
— To moje! to moje!... ja na biednych!...
— Puszczaj!...
— Nie puszczę!... to moje!...
— Puszczaj, ścierwo!...
— To moje...
Buchnął strzał i jednocześnie rozległ się okropny krzyk pani Otockiej. Marynia stała przez chwilę z podniesionemi rękoma i przechyloną w tył głową, poczem zachwiała się i padła na wznak w ramiona Hanki.
Strzał i morderstwo przeraziły motłoch. Tłum umilkł, a po chwili począł uciekać, zdjęty panicznym strachem.