Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 02.djvu/079

Ta strona została uwierzytelniona.

Juljan zauważył w niej stałe roztargnienie. Zdawało się, że duch jej opuszcza powłokę ciała, błądząc po dalekich przestrzeniach. Oczy jej patrzyły na niego, ale może go nie widziały, mówiła wolnym głosem, jak gdyby ważąc każde słowo w obawie, by nie zdradziło jakiejś tajemnicy.
To duchowe oddalenie nie przeszkadzało jednak fizycznemu zbliżeniu. Zespolili się z nieprzepartą siłą materjalnego pociągu. Ona oddała mu się dobrowolnie, ulegając jakby bezwiednie słodkiemu przyzwyczajeniu, ale potem doznała pewnego wyrzutu sumienia.
— Czy to dobrze, co robimy?... Może nie przystoi pędzić takie same życie, gdy tyle klęsk ma spaść na świat cały?
Juljan odtrącił te skrupuły.
— Ależ mamy się pobrać, skoro to tylko będzie możliwem!... Jesteśmy już przecież jakby mężem i żoną.
Ona odpowiedziała mu ruchem zdziwienia, w którym przebijało się zniechęcenie. Pobrać się! Przed dwoma tygodniami nie pragnęła niczego więcej. Teraz tylko zrzadka przychodziła jej na pamięć możliwość małżeństwa. Po co myśleć o rzeczach dalekich i niepewnych? Inne, bliższe, zaprzątały jej myśli.
Pożegnanie z bratem wryło się głęboko w jej pamięć. Idąc do pracowni, postanowiła nie wspominać o tem, przeczuwając, że to mogło by sprawić przykrość kochankowi. Ale wystarczyło, żeby przysięgła sobie