Strona:Iwan Turgieniew-Pierwsza miłość.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

łożyłem się, nie rozbierając, ostrożnie, jakby z obawy, aby nie rozwiać uczuć i obrazów, przepełniających mi duszę...
Leżałem z otwartemi oczyma... Niezadługo jednak spostrzegłem jakieś słabe, gasnące blaski, które od czasu do czasu rozjaśniały ciemności nocy... Podniosłem się i przytomnie spojrzałem na okno: czarna rama rysowała się wyraźnie na tajemniczém światłem połyskujących szybach.
Burza, — przyszło mi na myśl, i była to istotnie burza, ale daleka, tak, że gromu nie było słychać zupełnie. Na niebie tylko bezustannie zapalały się blade, długie błyskawice, i gasły za horyzontem. Nie zapalały się nawet i nie gasły wcale, lecz drżały i podnosiły się tylko, opadając chwilami, jak skrzydła ranionego ptaka.
Zbliżyłem się do okna i patrzałem na niebo, burzę, chmury, błyskawice; stałem i patrzałem tak do rana... Biały, drgający blask na horyzoncie nie znikał ani na sekundę, możnaby go nazwać jedną, nieskończoną, olbrzymią, trwałą błyskawicą. W tém oświetleniu widziałem znane mi piaszczyste pole, ciemną masę ogrodów w Nieskuczném, i żółtawe dachy odległych budynków jak gdyby drgające także przy każdym nowym wybuchu...
Patrzałem na to wszystko i nie mogłem się oderwać; te milczące, nieme błyskawice, te odległe światła, wstrzymane jakąś nieznaną potęgą, zdawały się odpowiadać tajemniczym porywom, jakie czułem we własnéj duszy.
Blady poranek zaświtał nareszcie, zorza ukazała się różowemi plamami. Błyskawice pobladły i stawały się coraz krótsze: ich drgnienia powtarzały się w dłuższych odstępach, nakoniec ustały całkiem, znikły wobec jasnego, trzeźwego blasku słońca...
I w duszy mojéj zgasły niespokojne, tajemnicze błyskawice. Uczułem wielkie zmęczenie i spokój... tylko obraz Zeneidy jasno i tryumfująco unosił się wciąż przedemną. Lecz i on innym był teraz: spokojniejszym i jaśniejszym. Jak biały łabędź, wzlatający po nad błota sitowia, tak on wzniósł się i odłączył od