Hej, hej ułani, malowane dzieci!
Niejedna panienka za wami poleci!
Niejedna panienka i niejedna wdowa...
Nie wiem, czy tam za mną, piechurem, gotowa była polecieć jakaś panienka czy wdowa... wiem tylko, że myśl moja latać zaczęła za panienkami — czy za jedną tylko panienką — sam nie pamiętam, czy za tą, do której list pisałem. W tych rojeniach szybko odleciałem zupełnie w krainę marzeń — i nie bacząc na to, że zamek karabina wgniatał mi się djabelnie w szyję, zasnąłem w najniewygodniejszej, jaką można sobie wyobrazić, postawie...
Właśnie kończyła się jedna ze scen mojego sennego widzenia, a miała zacząć się druga... wtem... Dziń! dziń... coś zadzwoniło cicho i dyskretnie, potem szczęknęło i zaklekotało jakieś żelazo, wreszcie zaś w sposób już zgoła niedyskretny ktoś zaczął dobijać się do drzwi i tupać nogami w sieni domu. Zbudziłem się — i gniewnie ziewnąłem. W ślad za mną i drzwi wiodące do izby ziewnęły ze zniecierpliwieniem: U-a-a! — widocznie rozgniewane, że przerwano im spoczynek — i rozwarły się szeroko jak usta ziewającego człowieka. Z ciemnej czeluści (bo księżyc właśnie schował się był za chmury) wypadły jakieś srogie postacie ludzkie, brzęczące ostrogami i krzyczące po rosyjsku:
— Gdzie ten bolszewik? Dawać go tu!...
Spostrzegli moją postać, otoczyli mnie w postawie groźnej i stanowczej. W mroku widziałem tylko ich niewyraźne kontury i wianek lśniących oczu. Ktoś szukał zapałek po kieszeniach.
— To on!... Kto ty taki? Odpowiadaj!
— Jestem plutonowy 1-go polskiego pułku strzelców! — zawołałem po rosyjsku, biorąc za karabin.
— Kłamiesz! — krzyknął jakiś dryblas.
Nie miałem kogo powołać na świadka — ale w tejże chwili wychylił z za chmur swą okrągłą twarz filuternie roześmiany księżyc i oświecił izbę. Nietylko