Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

ufalenia, rosła jej duma i chłód. Rosyanin się dziwił, niecierpliwił, zżymał; widząc, że słowa i pochlebstwa nic nie mogą, sypał prezentami, których nie przyjmowała, wymyślał podarki, zwracane z uporem i niesmakiem...
W końcu już despotyczny jego charakter, przywiedziony do ostateczności, groził wybuchem, który starościna, jak mogła, starała się powstrzymać. Chwilami z oczu jego sypały się iskry namiętności, gniewu, oburzenia. Helena nie domyśliła się nawet niebezpieczeństwa.




XLII.

Ile razy wychodziła z domu do kościoła, lub dla małych pokupów gospodarskich, jenerał pilno śledzić ja kazał. Trzymał na to w bramie domu przebranego za żebraka człowieka, który krok w krok chodził za nią i zdawał sprawę ze wszystkiego, co widział i słyszał. Puzonów bowiem po swojemu domyślał się, iż cały ten opór, wstręty i oziębłość winien był jakiejś potajemnej intrydze, miłostkom i stosunkom w mieście niedocieczonym. Dotknięty w miłości własnej, tworzył jakieś historye, ażeby się przed samym sobą wytłómaczyć ze sromotnego niepowodzenia. Oburzało go to, by ktoś z nim i przeciw niemu w sercu kobiety miał walczyć!
Jednego dnia Helena, wedle zwyczaju, poszła do ks. Kapucynów dla nabożeństwa i zapytania staruszka o Kapostasa. Niezbyt jeszcze oddaliwszy się od domu, spostrzegła jakby zaczajonego w rogu ulicy mężczyznę, w kapeluszu na oczy nasuniętym tak, iż ledwie część bladej twarzy jego była widoczna. Zdawał się on wzrokiem biedz za nią i przypatrywać się jej z uwagą. Mężczyzna ten, ubrany z cudzoziemska, w szerokim płaszczu hiszpańskim, całkiem był jej nieznany. Gdy go mijała, stojącego jakby na przesmyku, zmierzył ją wzrokiem dzikim, strasznym, obejrzał żywo po ulicy i, nachylając się do ucha przestraszonej, rzekł do niej głosem stłumionym:
— Mościa panno, mam z nią do pomówienia.
Hela, która się była cofnęła, wpatrzyła się w nie-