Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

— A! moja dobrodziejko! — zawołała — cóż ty tu robisz! jakim przypadkiem?
— Ale nie żadnym przypadkiem, przychodzę tu umyślnie — odparła Babska, siadając — pozwól mi spocząć... przyszłam zobaczyć, co się z wami dzieje.
— Moja dobra, kochana! widzisz! — odezwała się starościna — patrz! jak ja wyglądam! jak trup! zielona, żółta... sina! ginę i umieram ze strachu... Nie wiem sama, jak tych dni przeżyłam parę. Sto razy zdało mi się, że zginę z samej trwogi... Strzały! trupy! krew... ci ludzie wściekli! ci rzeźnicy z toporami...
— Starościna miałaś przyjaciół w ambasadzie — szepnęła Babska.
— Cicho! na Boga! co pleciesz! Ja! — przerwała starościna — nie miałam, jako żywo, nikogo! nie znałam od dawna żadnego Rosyanina, nie bywał u mnie nikt... nie mówże tego, proszę, bo gotów jeszcze kto podsłuchać.
Babska popatrzyła na nią.
— Nie obawiajcież się znów tak bardzo — rzekła — nikomu z nas się nic nie stało. Rosyan niema ani nogi... w mieście, jak w raju, cicho, spokojnie! Czego się lękać!
Na to starościna potrząsła głową.
— Moja droga starościnko — poczęła przybyła, pomyślawszy nieco — ja tu do was przychodzę po starej, dobrej znajomości dla informacyi.
— Do mnie?
— Tak, moja miła, wszak znacie pewnie wszystkich lokatorów tego domu?
— Tak... z daleka... z blizka nikogo.
— Wszak mieszkała tu, albo i jest dotąd wdowa po urzędniku, Ksawerowa D.?
Starościna zagryzła wargi.
— Nie wiem... podobno... tak... może i jest; ale cóż wy możecie chcieć od niej?
— Ja! nic! Mówiono mi tylko, że jest bardzo biedna... Bo to, widzicie... moja pani i ja, należymy obie do pewnego bractwa, założonego dla ubogich, trudniącego się wyszukiwaniem takich, coby się żebrać wstydzili... a pilno potrzebują pomocy... Obchodzimy tych nieszczęśliwych i, jak możemy, im pomagamy.
Starościna słuchała z pewnem niedowierzaniem.