Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.
LX.

W małym szyneczku na rogu Bielańskiej ulicy i Tłomackiego, pod wieczór, siedziało dwóch niepoczesnych ludzi przy butelce miodu, który zdawał się niewiele więcej być wart od nich. Obaj jakoś pili smętnie i wzdychali.
Byli sami. Łojowa świeczka, zwieszona na bok, pryskała w lichtarzu, jakby drzemiąc i budząc się zaspana. W drugiej izbie chłopak posługujący, ręce w tył założywszy, kiwał się na ławie pod piecem. Obraz był flamandzki, ale niedobrego pendzla i oświetlony nie osobliwie.
— Mój Dyzmo — rzekł pierwszy, który miał nos okryty ogromnemi brodawkami, łysą zupełnie głowę i wąsy twarde, rosnące do góry nakształt szczeciny. — Mój kochany Dyzmo, już się to tam w życiu różne praktykowały różności — ale takiego głupiego interesu to nigdy.
Towarzysz, niepozorne człecze, żółte, ze śpiczastym nosem, jakby cudzym, bo czerwono-fioletowym, gdy reszta twarzy była cytrynowej barwy, lecz z oczyma nader bystremi, nadpił miodu, splunął i rzekł:
— Ale to, mospanie tego, choć ty Cyprusiu... interes głupi nie jest, wcale nie jest.
— Źle idzie, do dyabła.
— Co źle idzie! Albo to my temu choćby winni? Trudno znowu szturm do kamienicy przypuścić.
— No — a ten się niecierpliwi i gniewa.
— To co? kiedy płaci... Rzecz jest, mospanie choćby tego — cała w tem, iż płaci. Nad siły znowu nie pociągnie nikt, choćby tego.
— No — ale co będzie dalej?
— A dalej? Jeżeli wyjdzie w takiej godzinie, że będzie można, i w miejscu, że się udać może... to się pochwyci, gębę zatka... delikatnie i w powóz...
— A ten powóz już tyle czasu stoi...
— To cóż? Cóż, panie tego, choćby i stał, kiedy nie można... to nie można...
— Powiedz-że — odezwał się Cypruś brodawkowaty — jak się wam zdaje, czy ten stary się w niej kocha... czy co?...
— A no, musi się kochać, bo na cóżby mu się przy-