Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

Ta cnota w łachmanach, unikająca jej całe życie z cichym wstętem, napełniała ją gniewem, ale przychodziła chwila, w której nareszcie oddać mogła sowicie wyrodnej (jak ją nazywała) siostrze...
Hela była cudownie piękną, ubogą i nieszczęśliwą, wciągnąć ją tak było łatwo — nastręczyć jej sposobność do upadku, wystawić na pokusę... tak się jej zdawało usprawiedliwionem i naturalnem.
— Masz być lepszą ode mnie! — mówiła w duchu — prędzej czy później spotka ją to zawsze.
Wszystkie istoty upadłe radeby za sobą pociągnąć te, które u brzegu zostały, ich cnota je potępia... chciałyby świat skalać, aby się mniej brudnemi wydawały wśród niego. Jest to w naturze grzechu i szatana.




XXVI.

Gdy drzwi zamknęły się za Helą, która w uniesieniu poczciwej radości przemykała się co prędzej — nie chcąc być spostrzeżoną — do łóżeczka Julusi — starościna padła na krzesło, klaszcząc w dłonie i śmiejąc się sama do siebie... Oczy jej dzikim ogniem świeciły... w sercu rosła stłumiona do siostry nienawiść... Zawczasu układała plany, jakby Helę mogła ku sobie pociągnąć i wprowadzić ją w swoje towarzystwo, z którego objęć wyjść nie było można bezkarnie; zawczasu wystawiała sobie Ksawerową płaczącą, rozpaczającą, a siebie z dumą odpowiadającą na wyrzuty:
— Cóżem ja winna! Gardziłaś mną, i twoje dziecię nie jest lepsze...
Zrozumiała to bardzo dobrze, iż postępować musiała z nadzwyczajną ostrożnością, aby tego pierzchliwego ptaszka nie spłoszyć... a naprzód, by go ośmielić, oswoić, obudzić zaufanie, spoufalić z sobą. W nędzy i opuszczeniu jakże to łatwo! gdy ktoś z uśmiechem współczucia przychodzi...
Starościna, jak wszyscy niegodziwi, rachowała wiele na miłość Heli dla siostry i matki, na słabość znużonej