Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.
LI.

Müller patrzał dzikiemi oczyma na spokojnego rodaka, który, zapewne przeciw wilgoci, nieustannie tabakę zażywał i, nie okazując ani wzruszenia, ani współczucia, o którem mówił, przechadzał się, jakby po salonie, mijając tylko starannie ową klapę w pośrodku, na którą, zdaje się, że stąpić się lękał.
— Cóż ja powiem, kiedy nic nie wiem — jęknął Müller.
— Ale ba! — rzekł radca — tu niema żartów, wy im będziecie musieli powiedzieć to, czego nie wiecie. Oni mają tysiące sposobów — dodał po cichu.
— Sposobów? — z trwogą powtórzył leżący więzień.
— A! tak! kochany ziomku, powtarzam, że ci ludzie umieją wydobyć z człowieka, co im potrzebne. Jedyny sposób: wmieszać innych, zaplątać sprawę, nasypać nazwisk, to ich może odciągnie od was...
— Ale cóż mi oni zrobić mogą? — rzekł doktór.
— A! mój ty niewinny staruszku — zaśmiał się radca — rejestr byłby za długi. Mogą morzyć głodem, nękać więzieniem, chłodem, nędzą, no... a w ostatku...
Zniżył głos, zbliżając się do siennika.
— Uważaliście krwawe plamy na tem posłaniu, na którem leżycie... to są ślady ostatnich badań nad politycznym więźniem, jak wy.
Müller obłąkanemi potoczył oczyma.
— Odbywa się to w ten sposób niezmiernie prosty i nader sztuczny — mówił ciągle po cichu radca. — Widzicie w pośrodku izdebki tę klapę? Stawią was na niej, na dany znak posadzka w dół się spuszcza, na dole stoją oprawcy z pękami rózg i smagają.
Müller, odrętwiały, milczał.
— To są właśnie te manipulacye bolesne, których ja pragnąłbym wam oszczędzić — ciągnął dalej radca. — Mam stosunki, przyjaciół... bylebyście mi powiedzieli... rozumie się poufnie... jak to było... ja postaram się przemówić za wami, ale należy jakiegoś wi-