Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech moja dobra opiekunka wyrokuje, ja się poddam jej woli, jej rozkazom.
Podczaszyc napawał się widokiem czarownego zjawiska, był nawet tak poruszony, iż trwogi nieco zapomniał, i nie rachował już na następstwa narażenia się ambasadzie.
— Co mam czynić, mów! — zawołała wojewodzina.
— Dziś się panie przygotujcie do drogi, ale nie trzeba, by w domu domyślano się nawet podróży... jutro, najdalej jutro, należy nocą wyruszyć ku granicy śląskiej i nie zatrzymywać się, aż we Wrocławiu lub Saksonii.
— I wszystko porzucić! wszystko! — smutnie, jakby sama do siebie rzekła Hela, za którą oczyma wodził rozciekawiony podczaszyc.
Co miało znaczyć wszystko? nie wiedział, nie domyślał się, rad był dłużej pozostać i korzystać z tego zbliżenia... ale po chwili wracała trwoga: a nuż się dowiedzą w ambasadzie? a nuż na Sybir wywiozą?
Ten zwrot do normalnego stanu tchórzostwa powszedniego tak był silny, iż podczaszyc mimo tego, co go tu powstrzymywało, począł się żegnać szybko. Powtarzał tylko: — Uciekać! uciekać! uciekać!
Wojewodzina znowu upadła, płacząc, na krzesło, a nim podczaszyc wyszedł, ujrzał u jej kolan klęczącą nieznajomą, która ręce księżnej całowała i twarz swą kryła w jej dłoniach.
— Teraz — rzekł wylękły — do ambasady i... będę dworował im gorliwie, aby się nie domyślili!...




XXVIII.

Niech nam teraz wolno będzie zajrzeć w głąb serca i duszy nieszczęśliwej kobiety, którą losy dziwne zmusiły do ciężkiej walki, do cierpień wielkich i nie dawały ochłonąć na chwilę, rzucając w coraz nowe zawikłania.
W takiem położeniu najpospolitsza istota potężnieje. Kogo nieszczęście nie obali, tego uzacnia i podnosi,