Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom I.djvu/34

Ta strona została skorygowana.

go kanonik nazywał, wirydarzyka. Już przez ulicę idąc, wszystkieśmy psy za sobą poprowadzili, bo im ksiądz kawałek po kawałku chleba rzucał, wypróżniając kieszenie. We dworku, w progu, w sieni pełno było kaleków, obszarpańców i chudziny wszelakiego rodzaju, bo ksiądz Ginwiłł tłustych faworytów, czyhających na podchwycenie jałmużny, odpędzał tupiąc nogą, a szczególnie protegował wiejskich Brysiów i Kruczków z chudemi bokami. Stworzenia te widać znały go dobrze i czekały na powrót jego, bo się zaraz potem rozeszło, odebrawszy posiłek wyznaczony. W dworku czyściutko było i porządnie, ale za hałasem ptastwa gadać było trudno, bo klatki wisiały w każdem oknie, a kilku kanarków swobodnie po izbie latało, i jak tylko kanonik wszedł, tak mu to wszystko posiadało na rękach i ramionach; każdego z nich nazywał po imieniu i znał osobiście.
Usiedliśmy na rozmowę, choć ojcu ciężko było przy szczebiotaniu tego ptastwa głos podnieść; nadszedł wkrótce i pan Doroszeńko.
— No, to tedy, rzekł, postanowiono, że Jaś zostanie z nami.
— Ale cóż z nim robić będziecie? spytał ojciec.
— Juz-że ci go nie poprowadzimy do zguby, rzekł ksiądz Ginwiłł — to pewna, ja na kawalera baczne mieć będę oko żeby nie próżnował. Chorąży sam powiedział że zostanie, nie ma co gadać.
— Ale na co się wam przyda?
— Naprzód ja go nauczę polować, rzekł Doroszeńko, kapitan Zbrzeski umizgać się, ksiądz Ginwiłł modlić i ptaszki hodować, panna ciocia trzymać się prosto, Krzysia raki piec, chorąży milczeć, chorążyna być poczciwym, a pan Aleksander serdecznym... edukacja skończona...
— Cóś czy nie będzie zanadto, spytał kanonik, bo tam słyszałem o umizgach, a na to jeszcze nie czas.
— Nauczy się zawczasu, to potem jakby znalazł, dodał wesoło Doroszeńko.
— Ale żeby na ten kawałek chleba zarobił, rzekł