Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/159

Ta strona została skorygowana.

— O! rura! — powtórzył Henryk — rura! rura!
— Chodzi o to — kończył Jacek — by na dole dać sygnał, a przyniesionoby kawę tu na strych... Ludka by nie odmówiła, zawsze rada zobaczyć przyjaciół, choć w stanie natury...
— A bez chustek na szyi i rękawiczek, godziż się to niewinne dziewcze przyjmować? — poddał Adam.
Casus conscientiae! — wrzucił Tycjan — ja gotowem włożyć chustkę na głowę, dla przyzwoitości, bom nie uczesany.
— A ja pantofle — dodał Canova.
— No, to ja skarpetki — rzekł gospodarz.
— A przybyły kolega, zawczasu ucząc się być posłem, co go jak Rubensa spotkać może, zejdzie na dół i zamówi dla wszystkich obfitą kawę z bułkami.
— I po kieliszku szpagatu! — dodał Tycjan — po jednym, kawa może znudzić, bywały przykłady...
Leon wstał, ofiarując się chętnie zamówić kawę na dole, ale zarazem przeprosił ich, że interes pilny zmusza go odejść, obiecując drugą razą zabawić dłużej.
— Słuchaj-że — zawołał przy pożegnaniu Prowacz — żart żartem, rachować możesz na nas, głowy jak głowy, ale serca poczciwe i braterskie...
Leon zszedł w ulicę jak upojony tą próbką artystycznego świata bez powagi, zdzieciniałego — zrobiło mu się smutno, jak gdyby na chorych lub obłąkanych popatrzał, otrząsł się i długo przyjść do siebie nie umiał.
— Do czego to prowadzi? jestli to atmosfera, w której żyć przystało i zdrowo artyście? — mówił do siebie — ja czy oni jesteśmy w błędzie? Może ich pojąć nie umiem? ale to mi się wydaje powolnem samobójstwem, po którem wyżyje może kilku, nikt jednak bez kalectwa nie wyjdzie.
Już nad wieczorem tego dnia, o zmierzchu, potrzebując powietrza i przechadzki, Leon wyszedł w blizkie aleje, których cień i zieloność wabiły go wsi przypomnieniem; ale w nich ani świeżości wsi, ani jej ludzi, ani spokoju nie znalazł młody chłopak, otoczony py-