Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/170

Ta strona została skorygowana.

przybyli do miasta wieśniacy, słowem wszystkiego po trochę. Muzyka gra w środku, kilką uliczkami przechadzają się panie i panowie, przy rozstawionych stoliczkach podwieczorkują niektórzy, inni na krzesłach pod domkiem palą cygara i papierosy: śmiechy, rozmowy, ukłony, przeglądy osób płynących jak różnobarwna fala drożyną środkową... oto maluczki obrazek ogródka, w którym się spędza godzina po miejsku, w gwarze i tłumie. Drzewek tu niewiele, miejsca oszczędne, zieloność biedna, powietrza skąpo, ale ludzi zawsze dosyć i ruch nad wieczorem nieustanny, wieczorem bowiem dopiero budzi się dolina do życia, które czasem długo w noc się przeciąga.
Codzienni goście znają się tu wszyscy doskonale, wiedzą stosunki i dla nich nie ma tajemnic; każdy przybylec natychmiast ich uderza, gdyż najczęściej towarzystwo tutejsze składa się z osób przywykłych i przychodzących co wieczora. Ukazanie się nowej twarzy nie przechodzi obojętnie, szczególniej kobiecej, a czasem obudza niepohamowaną ciekawość, która zresztą łatwo się w takich razach jakoś zaspokoić daje.
Tego dnia zjawienie się panien Marmuszek, całemu znajomych miastu, byłoby przeszło niepostrzeżone, gdyby im nie towarzyszyła Dosia, która dwa razy z niemi okrążywszy ogródek, stała się celem ciekawości wszystkich mężczyzn i zwróciła na siebie uwagę nadzwyczajną pięknością swoją. Panowie powstawali z krzeseł, poczęli się kupić, szeptać, zastępować drogę, dowiadywać, niepokoić; sierota obudziła entuzjazm i zachwycenie, które choć znacznie ostudzone tem że ją prowadziły Marmuszki, objawiło się jednak w sposób wielce znaczący. Nie mogła nie dostrzedz tego Dosia, zrazu onieśmielona tłumem i wrzawą, w które pierwszy raz w życiu wpadła, podniosła się jej pierś, uderzyło serce, zarumieniła twarz i rozkoszne uczucie spotęgowało jeszcze jej piękność, już i tak blaskiem swym gaszącą najwdzięczniejsze kwiaty Szwajcarskiej Doliny.
— Kto to jest?