Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/182

Ta strona została skorygowana.

Dahlberg, zresztą nieprzeliczone mnóstwo innych, bez nadziei żadnej pozyskania nawet wejrzenia i uśmiechu, wlekli się śpiewając na cześć jej dytyramby ubóstwienia.
Dodajmy do tego, że piękna Dosia, choć nazwisko jej nie stawiło w rzędzie arystokracji, stosunkami swemi po matce, łączyła się z najpierwszemi rodzinami w kraju, że była niezmiernie bogata, wychowana w Paryżu jak mówią, a z pięknością jej nikt mierzyć się nawet nie pomyślał.
Zjawienie się jej w sferach najwznioślejszych, wzbudziło jeden okrzyku wielbienia i podziwu, na który ona tylko zdawała się niezważać, i przyjmowała go jako dań należną. Natychmiast liczni pretendenci do ręki jej, stanęli z sobą do walki, i hrabia Tilly zostawił wybór samej Dosi. Ale piękna sierotka ani się spieszyła, ani zdawała chcieć pokierować sercem; uczucie w niej było zagadką, miała je na zawołanie dla wszystkich na pozór, z równą obojętnością wyśmiewając ludzi i siebie nazajutrz. Każdy sobie pochlebiać mógł, że był wybranym, i nikt nie pochlubił się by więcej od drugich pozyskał.
Dosia bawiła się ludźmi, przerzucała niemi, przeszywała ich wzrokiem na wylot, odpędzała, przyciągała, rozbrajała gniewy i rozpacze, słowem jednem, królowała wszechwładnie. Trwało to tak długo, że wreszcie Tilly napomknąć musiał, iż należałoby wybór zrobić, co Dosia przyjęła obojętnem potrzęsieniem główki.
— Mamy dosyć czasu! — odpowiedziała.
Nie robiąc różnicy między starymi, młodymi, najbiedniejszymi i najbardziej się odznaczającymi, Dosia łapała wszystkich i trzymała przy sobie, rzucając stygnącym jedno wejrzenie, słówko, nadzieję, i bawiąc się tym dworem swoim.
Czarownica ta, jak ją nazywano, śmiejąc się powiadała, że przyciągnie kogo zechce, i obałamucała starców, gromadziła najsprzeczniej przy sobie odbijające istoty, jakby dla rozrywki tylko i zabicia czasu.