Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/24

Ta strona została skorygowana.

— Uderz-że się w piersi, czy to tak Chrystus przykazał? — dodał kanonik — co to oni temu winni że się panami urodzili? To, co ty państwem nazywasz, nie imię, nie bogactwo, nie starość rodu stanów i ale także duma, a tu jej nie ma... Uchański twój, zacny człowiek, ale straszniejszy pan od naszych miljonowych i prastarych z mitrą książęcą Jamuntów; ty, moje serce, jesteś także a-reszta-grat... po swojemu — rzekł uśmiechając się Ginwiłł. Uderz-że się w piersi, powtarzam, a jeśli szczęście córki zależeć będzie od tego, nie stawaj na drodze z pychą swoją, bo grzech popełnisz...
— No, pycha! pycha! — przerwał Bundrys — nazywaj ją sobie księże kanoniku jak chcesz, przekonywaj czy nie przekonywaj, ja mojemu życiu kłamstwa nie zadam w końcu.
— To jest, nie poprawię się do ostatka — rzekł ksiądz Ginwiłł.
— I szlacheckie słowo na to daję...
— Stój, człowiecze, stój — zatrzymał go kanonik — słowa nie dawaj, nie wiąż się niem a popraw się...
— Pan Bóg tam zrobi ze mną co mu się podoba — zawołał Bundrys — ale ja mojego postanowienia nie zmienię.
To mówiąc wziął za czapkę.
— No! jakże bez herbaty?.. a możebyśmy poszli do starych?
— Nie mam czasu! — odparł Bundrys — do domu kawał... a tam mnie mój krupnik czeka... do nóg upadam księdza kanonika.
Próżno go było zatrzymywać, tak był jeszcze rozżalony i nie swój. Ksiądz Ginwiłł więc milcząc przeprowadził do ganku i puścił do domu.
Ledwie się od dworku bryczka odtoczyła, gdy z pałacu, dowiedziawszy się o przybyciu Bundrysa nadszedł sam pan Aleksander, chcąc go zaprosić, ale już nie zastał tylko kanonika, który swoje ptaszki karmił, po cichu odmawiając modlitwę. Pozamykawszy izdebki pociągnęli na herbatę.