Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.


W istocie Materski cały ten dzień boży na wąs motał, nikt mu dogodzić nie mógł, chłopców niemiłosiernie tłukł... żonę nielitościwie łajał, do gości się nawet czepiał i sam z sobą się kłócił — ku wieczorowi spotęgowany zły humor doszedł do najwyższego stopnia, czekał tylko na Janka, ażeby go wylać w całości na niego. Janek powoli rozmarzony idąc, opoźnił się wielce; już jedna połowa drzwi była przymknięta, co gościom przypominać miało, że czas się było wynosić, gdy chłopak okazał się w progu.
— Ha no! przecież! przecie! — zawołał Materski — myślałem, że jaśnie wielmożny panicz już nie raczysz zawitać w ubogie progi moje! — No cóż? jakże podróż się udała?
Janek wesół odparł! — A! bardzo szczęśliwie.
— To źle, że trochę za długo trwała — rzekł Materski. — Mówiłem ci, żebyś mi był na godzinę szóstą, a oto bije ósma u P. Maryi. — Więc cóż?
— Bardzo przepraszam pana...
— I myślisz, że już po wszystkiem?
— A żem się opoźnił nie moja wina — dodał Janek. —
— Czyjaż? moja zapewne? hę? — spytał kupiec.
— Nie — alem miał przypadek.
— Cóż to tam? Konie ponosiły, czy but, z pozwoleniem, trzasł? rozśmiał się złośliwie Materski.
— Nie, miałem spotkanie.
— Ha? z królem JMością, czy z ks. Prymasem?
— Z panią z pod Niepołomic... Janek dodał nazwisko, Materski się zdumiał, ale zaraz krzyknął:
— A nie łżyj że! a nie łżyj!
— Święta prawda...
— I cóż? co? gawędziłeś z nią?
— A! święta pani! — przerwał Janek — a dobra pani! a złota dobrodziejka moja...
— Cóż to tam? dała ci tynfa?
Janek się uśmiechnął, dobył chustkę, rozwiązał węzły i odkrył złoto swoje...