Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

stwo liczniejsze, i mimo zabiegów, Wickowi do panny bardzo się trudno zbliżyć było, co go do największej doprowadzało niecierpliwości.
Usiłując badać pannę Konstancyę, Wicek z niej nic poznać nie mógł; miała, jak zwykle, twarzyczkę poważną, wyraz zamyślony, oblicze spokojne. Ani go unikała, ani mu okazywała gniewu, którego się obawiał. Ku wieczorowi dopiero, gdy Wacka odwołał starosta dla jakiejś skryptury, udało się mu przysunąć do panny Konstancyi.
— Pani się na mnie nie gniewasz?
— Za cóż? nie wiem!
— A! dziś rano — nie byłem przy zmysłach! zawołał. Wprawdzie i wieczorem toż samo czuję, to samobym chciał powiedzieć — ale na kolanach, błagając o miłosierdzie...
— A ja, rano i w wieczór jedną mam tylko odpowiedź — odezwała się panna, — wierz mi pan... Życzę mu jaknajlepiej.
— A zabijasz mnie pani...
— Panie Wincenty! — z wyrzutem odezwała się panna...
— Więc to nieodwołalny wyrok dla nas obu?
Z lekka zarumieniło się lice panny Konstancyi.
— Nie może być inaczej — rzekła cicho.
— Nawet... gdyby mój brat miał zręczność, pozwolenie, czas... starania się o zmianę? — zapytał Wicek...
Pytanie to zdawało się niepokoić ją — podniosła oczy.
— Zkądże pan wnosisz, że to być może? — zapytała.
— Mam powody do tego... A! zazdroszczę mu. Zdaje mi się, że go nienawidzieć zacznę, że choć bratu... wrogiem się stanę...
Gdy to mówił, przestraszona panna ujęła go za rękę.
— Na miłość Boga, — szepnęła, — ani pan mów, ani myśl podobnie! Czynisz mnie przez to boleść największą...