Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

lił, a oczy wlepione trzymał we drzwi, aż wszyscy téż dopytać od niego nie mogąc, co mu się stało, patrzéć poczęli w otwarte podwoje gospody.
I nie zobaczyli tam nic. Jak zwyczajnie, gdy się ciżba natłoczy, a młódź tańcuje i wywija, w progu był ścisk zaglądających głów, jak szyszek na świerku natkało się mnóstwo. Z pomiędzy nich wyglądała wprawdzie jedna nieznajoma, człek nie młody, czarno zarosły, z włosem krótko postrzyżonym, czoło wysokie, oczy ciemne, ale czegoby się jéj Antek miał tak ulęknąć, tego nikt zrozumieć nie mógł. I on przecie ochłonął, ale wciąż ku drzwiom tchórzliwie jeszcze spoglądał.
Poczęli go naglić wszyscy, bo ciarki i po innych poszły, aby powiedział, czego się tak strwożył, zwłaszcza, że wcale bojaźliwym nie był.
— Już mi teraz i wstyd powiedziéć, szepnął Antek, a no mi się z tego gadania wydało, gdym we drzwi spojrzał, żem nieboszczyka pana rotmistrza zobaczył. Dopiero téż widzę, że to kto inny; a licho go wié, kto taki.
Coraz więcéj oczów skierowało się ku téj głowie we drzwiach, która po chwili znikła.
— Podróżny jakiś, obcy, czy coś, rzekł jeden starszy. Pójdę się no dowiem. I przebiwszy się przez tłum ku drzwiom, wyszedł. Nie było go długo Nareszcie po pół godzinie może wsunął się znów i swoje miejsce zajął.
— A co? a co? zaczęto go trącać łokciami