Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/62

Ta strona została skorygowana.

— Trzęście — rzekł.
Z wielką niecierpliwością wzięto się do szukania po kątach i wyciągania z nich różnych rzeczy, kazano otworzyć skrzynie, powyrzucać z bodeń płótna i sukna, ale nigdzie nic podejrzanego nie znaleziono. Przeszli potém naprzeciwko, gdzie babę znaleźli na ławie siedzącą i założonemi rękami i jakby zdrzémaną. Ta mówiła, a raczéj bełkotała tak niewyraźnie, iż się od niéj nic dowiedzieć nie było podobna. Naostatek poszła w kąt i mimo groźb, milczała. Szukano i tu wszędzie, a nie znaleziono nic, prócz ubogich rzeczy i zwykłych zapasów. Dniało już dobrze, gdy się to wszystko skończyło. Welder nie kazał wiązać Panasa, ale go oddał pod dozór parobkom, sam zaś zabrawszy szablę i pistolety, poszedł przodem. Wyszli z pasieki w milczeniu, a że już nie było pilno, powoli ciągnęli do dworu. Welder po drodze chciał pytać jeszcze i rozmowę jakąś zawiązać, lecz stary Panas zbywał go milczeniem. Na twarzy jego widać było cierpliwą rezygnacyę, ale zarazem jakby tłumiony niepokój. I nie dziw, znał on pana Wita jako człowieka gwałtownego, który nic szanować nie umiał, tém mniéj mógł na znienawidzonego wzgląd miéć starca.
Gdy się do dworu zbliżyli, nie wiedząc, czy tam jeszcze kogo obcego nie zastanie, chciał przodem iść Welder, ale na ulicy wiodącéj do pasieki, niespodzianie spotkali przechadzającego się Wita, który blady, zmęczony, snać świeżém chciał odetchnąć powietrzem.