Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

brały pięknego połysku, rozłożył je na stole i czekał. Stary przyszedł z jadłem, popatrzał na zwodników, odsunął je zwolna i ostrożnie, miskę i talerz postawił, sam z założonemi w tył rękami, jak gdyby się pokusie chciał obronić, nie odszedł zaraz, ale oczyma je po trosze zjadał. Z Wojskim mogli się jako tako rozmówić.
— To dla waszeci, odezwał się śmiało Wereszczaka, ale, ale, nie darmo. Posłuchaj mnie tylko, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, rzeczy wielkiéj nie wymagam. Posadzono tu kędyć mojego towarzysza, gdybyś mnie z nim na kwandrans tylko sprowadził na rozmowę, jego tu, czy mnie tam, wszystko jedno, weźmiesz sobie to złoto.
Klucznik ruszył ramionami, po burczał pod nosem, drzwiami rzucił i wyszedł.
Wereszczaka wszakże na widoku pieniądze zostawił, ale wieczorem nie powiedział mu już słowa, nazajutrz téż. Ile razy Wulf przyszedł, a pieniądze spostrzegł, gniewnie na Wojskiego wejrzał i wychodził w najgorszém usposobieniu. Dukaty sobie leżały. Czwartego dnia Wulf oparł się o stół.
— Schowaj-że to pan, z tego nic być nie może?
— Dlaczego? w nocy wszyscy śpią, nikt nie słyszy, nie widzi, poprowadzisz mnie z sobą, wrócę z wami. Bramy przecież zamknięte, a ja uciekać nie myślę.
— Nie może to być, nie może, zamruczał klucznik. Darmo kusisz człowieka.