Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/248

Ta strona została skorygowana.

ze wzuszeniem wpatrując się w trochę zbladłą twarz ucznia swego.
— Ty, tu! profesorze!! ale, jakimże sposobem! powtarzał i uradowany i zmięszany Otton.
Tymczasem głośne to powitanie zaczynało przechadzających się pod prokuracyami zwracać uwagę, ciekawi Włosi gromadzili się koło nich. Otton to postrzegł.
— Kochany profesorze, rzekł biorąc go pod rękę — albo chodź do mego pokoju na górę, albo gdzie chcesz — tylko tu stać tak nie możemy, bo się na nas gapią.
— Nie, do was na górę nie pójdę — odparł profesor, obawiający się tam kogoś napotkać, a tego chciał właśnie uniknąć. Chodźmy gdzie ci się podoba. Ja Wenecyi tak jak nie znam, przybyłem dopiéro wczoraj, nie widziałem tak jak nic...
— Wiesz co? zawołał Otton po namyśle. Pozwól mi zbiedz na górę po laskę i kapelusz, służę ci natychmiast.
Kwiryn skłonił się i korzystając z czasu zwrócił ku galeryi, przez którą ciągle płynął strumień ludzi, zatrzymując się przed kawiarniami, wystawami sklepowemi i mnogiemi przekupniami krążącemi tu nieustannie.
Profesor téż wkrótce był zmuszony opędzać się natrętnym roznosicielom paciórek szklanych, muszli, gąbek, żywych żółwiów, osmażanych fruktów i pomarańcz. Poznawano w nim cudzo-