Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.
— 109 —

pełne było jeszcze tych wyziewów zgorzeliska, które długo ulatują nad spopielałemi budowy; ale ranek cudny, ciepły, podobny wiosennemu, odziany w białe mgły powiewne, które się już zaczynały rozpływać, ozłacał świat jesienny.
Przed nim rozścielał się ogród, wzgórzem ku stawowi i rzeczułce ciągnący, obszerny, czysto utrzymany, kwiecisty i pełen pięknych widoków. Umiejętnie potworzone drzew masy: jodły i sosny na pierwszych planach, topole, które już srebrzysty liść straciły, w dali, kręte drożyny wśród murawy teraz pożółkłej, poprzecinane widoki, czyniły go na Polesiu dziwnem zjawiskiem.
— Jest to przecie rzecz zbytkowna — rzekł do siebie Jerzy. — Złapałem Spartańczyka na grzechu.
Z boku usłyszawszy głosy, posunął się ku miejscu, z którego pochodziły. Łatwo wśród nich rozpoznać było można poważną mowę Graby, który, uprzedzając słońce, wstał się naradzać ze swoją gromadą.
Kilka słów dosłyszanych przekonały ciekawego, że tu całkiem inaczej obchodzono się z ludźmi, niż pospolicie u nas. Stosunek pana i wieśniaka, stojących na dwóch krańcach łańcucha towarzyskiego, który ich wiąże wzajemnie, tutaj zmieniał się w patrjarchalny związek rodziny, pokrzepiony wdzięcznością obustronną. Nie było więc wyrzutu z jednej, ani hardych odpowiedzi z drugiej strony.
Naradzano się spokojnie, a gdy pan podnosił głos, milczenie poszanowania lub potwierdzające wykrzykniki donosiły, jak się dobrze pojmowano. Głos też starego Graby był prawdziwie ojcowski i braterski razem: ojcowski powagą, braterski uczuciem.