Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.
— 125 —

rozmawiał z chłopakami, wypytywał, cieszył, i widać było jak w tej wielkiej rodzinie wszyscy się kochali, jak żadne uczucie niechęci harmonji jej nie zamięszało. Wszystkie twarze były pogodne, nigdzie uśmiechu szyderstwa, nigdzie oznaków tłumionego gniewu lub zazdrości. Usługa szła szybko i wybornie, pomimo, że chłopcy jednem okiem patrzali na miski swoje, drugiem na tych, którym posługiwali. Nareszcie skończyło się śniadanie i Graba wstał pierwszy, a za nim wszyscy. Jerzy, któremu osobne, złożone z herbaty, kawy i angielskich przydatków, to jest: jaj, szynki, pieczystego itp., podano śniadanie, wstał prawie zawstydzony, że go tak z ogółu wyłączono.
— Teraz — rzekł gospodarz — jeśli wola i łaska, pójdziemy trochę około mojego gospodarstwa. Długo to nie zabawi: pokażę panu to tylko, co u mnie nie jest tak jak wszędzie, reszta bowiem nie ciekawa dla pana. Lecz zwykłżeś pan do pieszej przechadzki?
— Do wielu rzeczy nie przywykłem — rzekł Jerzy, biorąc rękawiczki — lecz właśnie że chciałbym się przyzwyczaić: począć potrzeba. Przytem, polując z panem Koniuszym, zrobiłem początek.
— A więc idźmy, i rozpocznijmy od kaplicy.
Jerzy nic nie odpowiedział, i wyszli. Stała ona w ogrodzie, odosobniona, obsadzona drzewami, a w tej chwili Kapucyn, będący kapelanem u pana Graby, szedł właśnie do niej na modlitwę. Msza znacznie raniej była się odprawiła. Z progu tylko zobaczyli ten domek Boży, wykwintnie i wspaniale przybrany wewnątrz, i uderzający ozdobami, których tak wystrzegano się w domu.
— Jestto sprzeczność dziwna — rzekł gospodarz —