Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.
— 55 —

stojący w oknie na ogród wychodzącem, wsparłem się na ręku i począłem patrzeć na stare świerki czarne i bezlistne grubych lip gałęzie.
Dwie panie z początku poglądały na mnie jak na dzikie zwierzę; widocznie pojąć nie mogły, równie jak ja, co tu cywilizowaną powierzchowność mające stworzenie w głębokiem Polesiu robić może? Dziad zakłopotany, nie pojmuję czem, chodził od jednej do drugiej, ale ze szczególnem wejrzeniem, ojcowskiem prawie jeśli nie macierzyńskiem, z troskliwością niewymowną krzątał się około panny Ireny: przysuwał i odsuwał jej krzesło, podawał sam wodę i wpatrywał się w nią, jak prości ludzie mówią, gdyby w obraz cudowny.
Na kilka minut przerwała się rozmowa prawie zupełnie, i gdy koniuszy z temi paniami poufałe szeptał, one coś między sobą po cichu mówiły, a ja pogardliwie milczałem, nie myśląc się do nich zbliżać wcale. Wyznam jednak, że i dziwnie piękna twarz panny Ireny, i jej bytność u dziada, i niepospolita powierzchowność, silnie ciekawość moją podbudzały. Chciałem koniecznie bliżej ją poznać, ale na wpół przez dumę, wpół przez nieśmiałość pierwszy może raz mnie napadającą, zbliżyć się wahałem.
Nareszcie panna Irena wstała z krzesła i wziąwszy ze stołu rzucony bukiecik jesiennych kwiatków, w którym przemagały szafirowe osty, zwane u nas mikołajkami, poczęła się, bawiąc nim, przechadzać wzdłuż pokoju. Ruchy i chód były królewskie: śledziłem je chciwemi oczyma. Pani Lacka, ze spuszczoną głową i założonemi na piersiach rękoma, wpatrywała się w komin, zdając się odpoczywać po znużeniu. Koniuszy oczyma chodził za Ireną, a niekiedy obdarzał i mnie wejrzeniem niespokojnem.