Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

Jestem o tyle szczęśliwym, o ile nim być może człowiek z wielką namiętnością w sercu, ale z namiętnością czystą i szlachetną. Cierpię, ale kocham moje cierpienie, i zanicbym się z niem nie rozstał.
Codzień wyjadę na brzeg lasów po nad granice Rumianej, spojrzę na dwór w dali, westchnę i powracam. Czasem przez moją parzystą teatralną lornetę widzę dziedziniec jej i ją nawet chodzącą wśród kwiatów; widzę powozy ulicą ciągnące ze dworu i do dworu, posłyszę o niej; resztę wyobraźnia sercu dostarcza. Rad-bym być godzien tej kobiety, a czuję, że nie jestem. Czyż wiem, potrafię-li ja wytrwać w postanowieniach? czy jak ów słoń, długo spokojny na uwięzi, nie dostanę kiedy szału, i nie zapragnę gwałtownie zerwać więzów moich (jeśli to więzy!), a uciec w dawne dzikie życie? Nie! nie! to być nie może: podnieść się pięknie, spaść byłoby okropnie, występnie, szkaradnie. Daruj mi, że wasze życie nazywam upadkiem: takiem ono jest niechybnie, takiem jasno i silnie wydaje mi się dzisiaj.
Ażebyś miał wyobrażenie jak niespodziewane osobliwości spotykam co krok w tem zaczarowanem Polesiu, które mi się w początku tak dzikiem zdało, muszę ci opisać jedno spotkanie istotnie zadziwiające. Uprzedziłem cię, że list będzie długi, nie ma więc zdrady z mojej strony: ty lubisz powieści lekkie, a to powieść.
Kilka dni temu jechałem właśnie na granicę Rumianej drożyną leśną, mało komu znaną i nie uczęszczaną, która ciągnie się obok starych wałów zamczyska, dziś już porosłego lasem ogromnym. Piękne to miejsce, bo wały dotykają z jednej strony do Słuczy, co je podmywają; zielona darń przykryła je kobiercem, a stare dęby szumią na wierzchołkach. Środkiem jest