Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

tych zielonością, bo i okno obwieszały gałęzie i chwasty. Wewnątrz, choć to nad rzeką, dosyć było sucho. Ściany podpierając sklepienie ostre, były osobliwszym gabinetem starożytności. Wisiały na nich w pewnym systematycznym porządku szczątki zardzewiałe zbroi, ogromne miecze potrzaskane, wyjedzone rdzą szyszaki olbrzymie, łańcuchy tajemniczego użytku, ostrogi łokciowe, bułaty, topory, strzały, koszule druciane. Na podłodze stały rzędem popielnice, garnki cmentarne, kamyki płaskie co je pokrywać zwykły, kule kamienne, wieka starych grobowców z napisami, niezgrabne bałwany przed-chrześcjańskich czasów i tym podobne pamiątki.
Zdumiałem się rozmaitości przedmiotów i ogromnej ich ilości.
— To moje muzeum i archeoteka — rzekł pan Piotr — a to biblioteczka — dodał, wskazując półkę z książkami niewielką, wiszącą na ścianie niedaleko łóżka. Łóżko było z liści suchych, pokryte skórą wilczą, nad niem wisiała świeższych czasów karabela, pistolety i krucyfiks bukszpanowy pięknej roboty. Poniżej w głowach, nad samem czołem śpiącego, za szkło oprawna mała kobieca rękawiczka z dziwnie rozstrzępionemi palcami, zdawała się grozić czy szydzić. Domyślam się jej znaczenia: byłato ostatnia młodości pamiątka. Mała skrzyneczka z sosnowego drzewa, niezamknięta, niepomalowana, stała przy łóżku.
— Dziwna rzecz, że pana tu nie okradną, gdy się na długo oddalasz? — spytałem.
— A cóżby tu ukradli? — odpowiedział, ruszając ramionami — żelaztwo stare? to się już na nic nie przydało. Wiedzą wszyscy, żem ubogi, a boją się mnie